Postać Franka to jedna z najbardziej niesamowitych kreacji, jakie widziałem w życiu. Gość był prawdziwym kozakiem, czy jak by powiedzieli amerykanie „motherf...erem”. Jego charyzma, osobowość, tajemniczość to coś wyjątkowego. Sceny z obiadem u rodziny, podrywem dziewczyny i tańcem zapierają dech w piersiach. Jednak nawet sama ta postać zostaje odarta ze swej wyjątkowości w dalszej części filmu. Byłem nim zachwycony do sceny z jazdą Ferrari włącznie. Później zaczęły się dziwaczne dialogi, paskudna melancholijna muzyka i sztuczny, sztampowy rozwój akcji. Film byłby dla mnie arcydziełem, a postać Franka legendarną, kultową, gdyby strzelił sobie w łeb, tylko bez patetycznych przemówień i użalania się nad sobą, a Charlie zainspirowany rozmowami z Frankiem wydałby debilnych koleżków ze szkoły. Mogliby też zrobić happy end i przeżycie Franka, ale bez tego obrzydliwego pretensjonalnego moralizowania i wywołującej odruch wymiotny muzyki.